Jarosław Kosiaty Żyjemy w szczególnych czasach. No dobra, każde czasy są "szczególne", ale tego, że z powodu jakiegoś zlepka białka i jednoniciowego RNA będziemy musieli siedzieć w domach, chyba nikt z Was nie przewidział. Prędzej bym obstawiał jakiś zorganizowany wybuch wielu wulkanów lub smog przemysłowy. Choć, jak twierdzi Francesca Capellini, "Ludzkość dopiero wtedy zajmie się na poważnie zanieczyszczeniem powietrza, gdy zacznie ono zakłócać odbiór telewizji i internetu." Przygotowując artykuły do czasopism medycznych dla lekarzy piszę najczęściej o rozpoznawaniu i leczeniu różnych chorób, wynikach badań klinicznych lub bieżących problemach ochrony zdrowia w Polsce i na świecie. Tym razem jednak stało się inaczej. W ostatnim numerze czasopisma Okręgowej Izby Lekarskiej w Koszalinie ukazało się moje opowiadanie zatytułowane "Mrówki". Zapraszam do lektury.
Zmęczony ciężkim dyżurem w szpitalu marzyłem tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w łóżku wyciągając swoje kończyny we wszystkich możliwych kierunkach. Totalnie wyczerpany już miałem oddać się w objęcia Morfeusza, gdy kątem oka zobaczyłem, jak moje śmieci przesuwają się pojedynczo z kuchni w stronę otwartych drzwi balkonowych. Pomyślałem, że ktoś w odruchu dobrego serca pomaga mi je wyrzucić. Ale wtedy zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. Po pierwsze: śmietnik jest na zewnątrz bloku i zazwyczaj podążam do niego drzwiami wejściowymi do mieszkania. Po drugie: jestem (a w zasadzie powinienem) być teraz sam, ponieważ żona z dzieciakami wyjechała właśnie na długi majowy weekend do teściowej ładnych kilkaset kilometrów stąd. Niechętnie zwlokłem się z łóżka i wtedy zobaczyłem długi sznur mrówek cierpliwie transportujących moje odpadki.
Na mrówkach moje krzyki nie zrobiły żadnego wrażenia. Jedna z nich prychnęła
tylko i nie odrywając wzroku od kierunku marszu powiedziała pod nosem:
Zagotowałem się, a moje ciśnienie skoczyło zapewne do wartości niemierzalnych
przez zakładany na nadgarstek, zwykły manometr.
Śmieci, nie śmieci, ale to są przecież MOJE śmieci - pomyślałem, czując
pierwotny instynkt obrony własnego terytorium i jego całej (nawet nie zawsze
ładnie pachnącej) zawartości.
Aha, więc obserwują mnie od dłuższego czasu i wiedzą, że w domu przebywają także mali ludzie - pomyślałem zaskoczony. - Są jeszcze inne metody - dodałem mrużąc tajemniczo oczy, gdyż zorientowałem się, że o tej porze wszystkie sklepy w okolicy, oferujące pożądane produkty przemysłu chemicznego, są już dawno zamknięte. Moje myśli poszybowały do narzędzi chirurgicznych, ale poza starym peanem, który przydawał się przy majsterkowaniu i długą pensetą (idealną do wydobywania śmieci z zatkanej umywalki w łazience) cały "arsenał", idealny do działań wojennych, pozostawał zamknięty w szpitalnej sterylizatorni. Aha... przecież mam jeszcze młotek - przyszło mi nagle do głowy. - Ma Pan ładne panele w mieszkaniu - powiedziała jedna z mrówek odgadując moje zbrodnicze myśli - Pewnie dużo kosztowały - dodała gasząc ostatecznie złośliwy uśmiech na mojej twarzy. Hmmm, no dobra, tu mnie mają, szkoda paneli - pomyślałem. Poza tym jest już cisza nocna i sąsiadka z góry (uwielbiająca zwierzęta, a przynajmniej te duże, miauczące i szczekające) na pewno nie wyraziłaby aprobaty dla mojej nocnej akcji z młotkiem. OK, ale kogo boją się mrówki? Mrówkojada! No dobra, jednak poza ZOO, w Polsce takowe w naturze nie występują i te cwaniaki pewnie o tym już wiedzą. Ogień i woda także odpadają. Nie wytłumaczę potem strażakom, że walczyłem w ten sposób ze "straszną zarazą". Chwileczkę, przecież mam w kuchennej szafce środki odkażające! (gdy zaczynała się pandemia SARS-CoV-2 żona zapełniła nimi całą półkę). Niestety, też do kitu. Wszystkie są na bazie spirytusu. Jak wysmaruje nimi podłogę, żona po powrocie pomyśli, że urządziłem sobie tutaj niezłą libację w czasie jej nieobecności. Poza tym nigdy nie wiadomo, czy mrówki również nie lubią spirytusu i zwabione zapachem dobrej zabawy nie przylezie ich tutaj trzy razy więcej... W tym momencie zmęczenie okazało się silniejsze. Zrezygnowany, padłem na łóżko i momentalnie zasnąłem. Rano po nocnych gościach nie było już żadnego śladu. Podobnie zniknęła prawie cała zawartość kubła na śmieci. Na szczęście kubeł pozostał. - Chyba był za ciężki - pomyślałem z satysfakcją... Następnego dnia wróciła żona z dzieciakami.
Tego było już za dużo. Chwyciłem za kubeł, do którego przed momentem
wrzuciłem obierki po ziemniakach i podążyłem w stronę drzwi.
Opowiadanie oparto na autentycznych wydarzeniach. Lek. Jarosław Kosiaty
|