Pacjent, którego nigdy nie zapomnę - cz. 3

Jarosław Kosiaty

Czasem pamięć o naszych pacjentach zostaje zaklęta w niezwykłych przedmiotach. Jestem przeciwny przyjmowaniu jakichkolwiek "dowodów wdzięczności" od chorych i ich bliskich. Nie zapomnę jednak zaskoczenia, gdy wiele lat temu, po wykonanym badaniu starszy mężczyzna wyjął małe zawiniątko i schowany w nim... pracochłonny ozdobnik. Był to wzór geometryczny, wykaligrafowany własnoręcznie kolorowymi pisakami na niewielkiej kartce papieru. Do dzisiaj przechowuję go wśród najcenniejszych drobiazgów.

Pięknym dowodem pamięci pacjentów o lekarzach są ściany gabinetów ginekologicznych i pediatrycznych, pełne zdjęć uśmiechniętych bobasów, dziecięcych rysunków i kartek z niezgrabnie nabazgranymi życzeniami.

O nietypowych rzeczach, wciskanych często na siłę jako podziękowanie na zakończenie leczenia, pisałem już wcześniej w artykule "Biustonosz i kawa w papierku" ("Gazeta Lekarska" nr 10/2005). Czasem jednak w naszej praktyce trafiamy na roszczeniowych i agresywnych chorych. Z biegiem lat staramy się uodpornić na złe słowa i niesprawiedliwe zarzuty, choć nie jest to łatwe, rodzi frustrację i sprzyja wypaleniu zawodowemu. Może dlatego tak utkwiła mi w pamięci sytuacja z izby przyjęć naszego szpitala na Banacha. Przywieziono z Dworca Centralnego śmierdzącego i pełnego robaków bezdomnego, którego wcześniej wszyscy omijali z daleka. W czasie pomocy przy rozbieraniu z brudnej odzieży, gdy stał bezradny na środku sali zabiegowej, popatrzył na nas z wdzięcznością i powiedział cicho: "Dziękuję".

A oto kolejne listy nadesłane do redakcji portalu Esculap.com na hasło "Pacjent, którego nigdy nie zapomnę...":

  • "Lata 90-te, jesień. Do mojego gabinetu okulistycznego w poradni zgłasza się ok. 40-letnia pacjentka. Bardzo miła, wesoła, z pochodzenia Białorusinka. Przyszła dobrać sobie okulary, ale też skarżyła się na bóle głowy. Nigdy wcześniej nie była u lekarza. Zdrowa. Dobrałam jej dwie pary okularów i tak sobie pomyślałam, że obejrzę dno oka, zmierzę ciśnienie gałkowe (chociaż czasu na kompleksowe badanie było mało, a za drzwiami kłębił się tłum pacjentów). Oglądam dno oka i nogi się pode mną ugięły. Proszę o konsultację starszego kolegę... wymieniamy spojrzenia... Pacjenta zauważyła lekką zmianę w moim zachowaniu i pyta: Pani doktor, co się dzieje? A ja: - Nic, ale trzeba jeszcze zrobić dodatkowe badania, m.in. rtg czaszki (tomografia była wtedy mało dostępna). Z wynikami proszę się natychmiast zgłosić. Wypisuję skierowania. Po tym telefon do kolegi neurologa: - Rysiu, skieruję do ciebie pacjentkę, dno oka mi się nie podoba, tarcze zastoinowe... guz? Pacjentka zgłasza się z rtg - wynik nic nie wnosi. Twierdzi, że bóle głowy przeszły i żeby sobie nie robić kłopotu. Ale ja, najdelikatniej jak potrafię, proszę, aby jeszcze tylko udała się do neurologa i dam jej spokój.

    Dwa dni przed Wigilią do gabinetu przychodzi starszy pan. Okazuje się, że to mąż pacjentki. Ma ze sobą teczkę z badaniami, wśród nich TK głowy (diagnozowana na neurologii, skierowana do kliniki neurochirurgii). Wynik: w tylnych dołach czaszkowych symetryczne dwa guzy, każdy o średnicy ok. 6 cm, prawdopodobnie oponiaki! Zabieg neurochirurgiczny tuż po świętach 27 grudnia. Mąż pacjentki mówi: - Chciałem oddać recepty na okulary, bo pewnie się jej już nie przydadzą, rokowania nie są najlepsze. Neurochirurdzy zapytali tylko w jaki sposób wykryto guza. Pełna ostrość wzroku, bóle głowy tak, ale nie sugerujące nic złego, sporadyczne. I że jeszcze "chwila" i mogłoby być inaczej... Proszę męża pacjentki, żeby jednak kupił żonie okulary do czytania, bo jak wydobrzeje, to się jej przydadzą. Proszę też, żeby koniecznie mnie poinformował o dalszym przebiegu choroby.

    Żadnych wiadomości. Po roku, dwóch pytam kolegę, czy coś wie na jej temat. Ale niestety niewiele wiedział, słyszał. że chyba pacjentka zmarła. Zrobiło mi się smutno, tym bardziej, że była to bardzo sympatyczna osoba. Co jakiś czas przypominałam sobie o niej...

    Kilka lat temu do mojego gabinetu prywatnego przychodzi pacjentka. Witamy się i pytam, w czym mogę pomóc. W pierwszych słowach słyszę wschodni akcent. Pacjentka na to: - Ja to może bym nie przyszła jeszcze, chociaż okulistom zawdzięczam życie, ale potłukły mi się okulary do czytania. Zrobiłam je kilkanaście lat temu, przed operacją. Pytam przed jaką operacją? I tu... - Miałam operację guza mózgu! Tętno mi przyspieszyło :-) Pytam pacjentkę, dlaczego zawdzięcza okulistom życie. Ona odpowiada: - Przyszłam po okulary, a pewna pani doktor zaczęła mnie badać, poprosiła takiego starszego doktora o pomoc, wysłała na dalsze badania. I się okazało to, co się okazało.

    Zrobiło mi się gorąco i pytam: - A pamięta pani jaka doktor panią badała? Ona: - Dokładnie nie, ale chyba to była wysoka blondynka. I wtedy mówię do niej: - Wie pani, tą lekarką byłam ja, a ta wysoka blondynka to była moja pielęgniarka. Ucieszyła się bardzo, a ja jeszcze bardziej. Zapytała: - Pani doktor, jak ja mam się pani odwdzięczyć za to, że pani uratowała mi życie? Gdyby nie pani, nie byłoby mnie dzisiaj tutaj. Nie zdawałam sobie sprawy, że idę do pani, poleciła panią moja znajoma. Ja jej mówię: - Już mi się pani odwdzięczyła, że widzę panią całą, zdrową, jak zwykle uśmiechniętą. Ona odpowiedziała: - Nie poszłabym dalej do okulisty, gdyby nie zniszczone okulary, które mi pani zapisała, a które zrobił dla mnie mój mąż. Zapytałam o męża. Niestety, nie żył od dwóch lat, był od niej sporo starszy, chorował na chorobę nowotworową. Obejrzałam dno oka - żadnego śladu choroby, pełna ostrość wzroku, tarcze różowe. Pożegnałyśmy się radośnie, a pacjentka obiecała, że jeszcze kiedyś odwiedzi mnie ponownie.

    Ten dzień, od rana był niesamowity. Wcześniej, na mój zastrzeżony numer telefonu zadzwoniła kobieta: - Cześć Bogusia, jak się czujesz? Pytam: - A o co chodzi? - To ja Irena, leżałyśmy razem na onkologii. Ja na to: - Ale ja nie leżałam na onkologii. Mam co prawda na imię Bogusia, ale to chyba pomyłka! Zbladłam... jakiś zły znak? Taka dziwna pomyłka? Ale za kilka godzin o tym zupełnie zapomniałam dzięki mojej pacjentce z Białorusi? :-)" (nadesłała B.R.)

  • "Pacjentów, których zapamiętam na całe życie było wielu, bardzo wielu. Mimo, że minęło sporo lat, do dzisiaj pamiętam ich twarze, brzmienie głosu, uśmiech, łzy, wspólne rozmowy i zwierzenia, radości i smutki rozstań...

    Pamiętam Panią Krystynę, jedną z moich pierwszych pacjentek, kiedy byłam młodym, "stażowym" lekarzem. Kobieta po 60-tce, z nowotworem oskrzela. W ciężkim stanie. Z ogromną wolą życia i zawsze w cudownym humorze, co wprawiało wszystkich dookoła w wielkie zdumienie. Do dziś zapamiętam Jej słowa, kiedy szła na przepustkę do domu i miała zakaz mycia napromienianych pól klatki piersiowej. Tak bardzo marzyła o kąpieli w wannie, że kiedy przyjechała po nią córka, Pani Krystyna, filuternie przymykając jedno oko, zapytała przy innych pacjentkach obecnych na sali: "Pani doktor, a dupę to mogę moczyć?". Wywołało to wybuch radości wszystkich obecnych, nie wyłączając mnie oraz wielkie zakłopotanie Jej córki, która zaczęła strofować moją przeuroczą pacjentkę. Pani Krystyna zupełnie nie przejęła się oburzeniem córki, machnęła ręką i stwierdziła" "Och, my tak sobie zawsze z panią doktor rozmawiamy". Do dzisiaj pamiętam Jej słowa, Jej głos. Rzeczywiście rozmawiałyśmy o wszystkim i umawiałyśmy się na wspólną kawę do kawiarnianego ogródka, żeby - jak mówiła Pani Krysia - "posiedzieć i popatrzeć na ludzi". Nawet w najbardziej "zagonione" dni, znajdowałam czas, żeby posiedzieć choć chwilę, potrzymać za rękę i z Nią porozmawiać, mając świadomość, że jej dni są policzone. Zresztą rozmów i codziennego pogłaskania domagały się wtedy wszystkie pacjentki, zazdrosne o siebie nawzajem. :-)

    Wspominam tamten czas jako jedne z najpiękniejszych chwil mojego życia. Pracowałam pod okiem doświadczonych i wspaniałych lekarzy, którzy chętnie dzielili się swoją wiedzą i pokazali mi, jak wygląda prawdziwa medycyna, opieka nad chorym, lekarska życzliwość i serdeczność. Od córki Pani Krystyny dostałam na pamiątkę własnoręcznie wykonany exlibris z gałązką jabłoni z ogrodu mojej Babci i z ogromnym sercem w tle. To było prawie 20 lat temu...

    Pamiętam moją Babcię, własną niezwykłą diagnozę i jej walkę z chorobą nowotworową. Dzień po zdaniu ostatniego egzaminu na VI roku, postawiłam swoje pierwsze w życiu rozpoznanie. Do dziś nie wiem, jak to mogło mi się udać, bo to był zupełnie niesamowity przypadek. Wiedziona jakąś niezwykłą intuicją dotknęłam przypadkowo jednym palcem może centymetra kwadratowego obfitej piersi mojej Babci i natrafiłam na malutki guzek. Nikt go nie umiał wyczuć, nikt mi nie wierzył. Uwierzyła mi tylko zaprzyjaźniona Pani Doktor, która zrobiła biopsję w tym miejscu, które jej pokazałam, choć ona też niczego nie wyczuwała. Dla mojego spokoju, szybko i niemal "na poczekaniu" zrobiła badanie. Wynik był jednoznaczny. Komórki nowotworowe. Bardzo wczesne rozpoznanie. Niestety, po 10 latach nastąpił nawrót choroby...

    Pamiętam Panią Danutę. Od samego początku, od naszego pierwszego kontaktu czułam do Niej wielką sympatię. Jej niesamowita walka o zdrowie i chęć zwalczenia poważnego nowotworu są godne napisania książki, nie tylko drobnego wspomnienia. Właściwie to nie ja jej, to Ona mi pomogła w życiu. Nauczyłam się od Niej bardzo dużo, a teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Dziękuję losowi, że wykonując ten piękny zawód mogłam poznać tyle wspaniałych osób.

    Pamiętam dwie Panie Bożenki, Panią Stefanię, Panią ("Ciocię") Ewę i wiele innych... Chyba jednak napiszę książkę..." (nadesłała D.K-G.)

  • "Osiągnęłam już tzw. wiek emerytalny, a opisana historia wydarzyła się około 1974 roku. Byłam młodą lekarką i z konieczności dużo dyżurowałam w pogotowiu. Szalała grypa i inne infekcje górnych dróg oddechowych. Byłam w oddalonej o wiele kilometrów od miasta powiatowego wsi, gdzie było dużo chorych dzieci. W tym samym czasie było wezwanie do starszego pacjenta, chorego na serce. Przekazano mi to wezwanie, ale zanim zdołałam przyjąć wszystkie gorączkujące wysoko dzieci upłynęło trochę czasu. Kiedy przyjechałam do tego starszego człowieka i weszłam do domu, okazało się, że już nie żyje, a rodzina zdążyła ubrać jego ciało w czarne ubranie i zapalić świece. Chcieli mnie zlinczować i mieli rację niestety. Do tej pory mam ten obraz przed oczami, a przecież minęło tyle lat... Podobnie przypominają mi się nagie zwłoki pacjenta, leżące na podłodze. Był chory na gruźlicę i w nocy dostał krwotoku z płuc. Krew była wszędzie, nawet na suficie.

    Innym pacjentem, którego zapamiętałam, był świeżo upieczony pan młody. Pokłócił się na weselu z teściem, uderzył w szybę i przeciął naczynia na przedramieniu. Dał sobie założyć opatrunek i zawieźć do szpitala, ale musiałam siedzieć z tyłu i trzymać go za rękę. Był pijany i niespokojny, więc co chwilę zrywał opatrunek. Można sobie tylko wyobrazić, jak ja wyglądałam po przyjeździe do szpitala.

    Mogłabym jeszcze długo opowiadać, byłam ponad 10 lat wiejskim "omnibusem", ale to już zupełnie inna historia. Obiecuję napisać kiedyś pamiętnik. Pozdrawiam." (nadesłała B.K-K.)

  • "W ostatnim czasie do naszego ambulatorium laryngologicznego w Krakowie trafiło kilku pacjentów, którzy pozostaną mi w pamięci i to z różnych przyczyn. Oto jeden z nich.

    21-letnia studentka, córka stomatologa, trafiła do laryngologa celem oceny zmian w lewej zatoce szczękowej, wykazanych w wykonanym badaniu tomografii komputerowej głowy. Pacjentka cierpiąca od miesiąca na przemijającą pokrzywkę twarzy, tułowia i kończyn, bóle głowy i brzucha, przeszła diagnostykę alergologiczną i radiologiczną, która nie przyniosła rozpoznania. Pomimo stosowania antyhistaminików objawy pojawiały się ponownie, a wystąpienie obrzęku warg zdecydowało o podejrzeniu niedoboru inhibitora C1 dopełniacza. Pacjentka w trybie pilnym została skierowana do jednostki o wyższym poziomie referencyjnym. Jeżeli wspomnę jeszcze o pacjencie z hypereozynofilią idiopatyczną i o kobiecie z zespołem antyfosfolipidowym, to widać, że obecnie laryngolog może coraz częściej trafiać w swojej praktyce na pacjentów ze schorzeniami o podłożu immunologicznym." (nadesłał P.T-Z.)

  • "Spotkania z pacjentami bywają niekiedy bardzo dziwne. Pewnego dnia do mojego gabinetu dziarskim krokiem wkroczył starszy mężczyzna. Na jego twarzy malował się grymas. Spojrzenie sugerowało jedno: Ratunku doktorze! Na rutynowe pytanie: Co pana do mnie sprowadza? Opowiedział nieprawdopodobną historię. Właśnie poznał kobietę swojego życia. Czekał na nią... 50 lat. Szczęście przysłonił mu tylko jeden problem. Zadbany, elegancki pan chciał się poczuć 100-procentowym mężczyzną. Niestety, aktualne możliwości jego męskich uniesień naznaczone były piętnem czasu. Jako lekarz pierwszego kontaktu po raz pierwszy spotkałam się z takim zdeterminowanym pacjentem. Dodatkową presję na jego samopoczucie wywierał inny argument wybranki. Chowała go w szafie. Był nim sztucer myśliwski. 74-letni pan poprosił o radę.

    Zbadałam najważniejsze parametry układu krążenia. Nic nie wskazywało na zaawansowaną miażdżycę. Owszem, ciche tony serca wzbudziły we mnie czujność diagnosty. Po przedstawieniu problemu pacjent poprosił o zapisanie leków. Śledził każda literkę. Były to leki wspomagające pracę serca. Udzieliłam wyczerpującej informacji na temat ich działania. Zdziwiony brakiem najważniejszego - według niego - środka, poprosił o jego wypisanie na osobnej recepcie. Spojrzałam na niego, a on na mnie. Po otrzymaniu recept pacjent zaproponował mi umowę. Jeśli ten ostatni lek zadziała, wróci i osobiście pocałuje mnie w najmniejszy palec mojej stopy. Tym lekiem była Viagra. Jednak złożona przez pacjenta obietnica do dzisiaj się nie spełniła." (nadesłała M. H-C.)

    Wracając na koniec do nietypowych upominków od pacjentów:

  • "Razem z pudełkiem czekoladek dostałam zapakowane do reklamówki pudełko prezerwatyw rozmiaru XXXL. Do dzisiaj nie wiem dlaczego, od... siostry chorego!"

  • "Kiedyś sporo radości sprawiła mi kaseta magnetofonowa z nagraniem utworów Szopena w wykonaniu nieco ekscentrycznego pacjenta."

  • "Najpiękniejszy prezent otrzymany przez mojego kolegę psychiatrę to torba grzybów suszonych. Pacjent, który nie wychodził z domu, chyba schizofrenik z jakimiś halucynacjami, zmobilizował się, poszedł do lasu, zebrał i ususzył grzyby. Myślę, że coś takiego trzeba szczególnie docenić."

    Lek. Jarosław Kosiaty
    redaktor naczelny portalu dla lekarzy Esculap.com
    "Puls", nr 7/2017. Wszystkie prawa zastrzeżone.
    e-mail: jkosiaty@esculap.pl


    Strona główna