Jarosław Kosiaty
W sierpniu całą Polskę obiegła informacja o śmierci lekarki-anestezjologa, która zmarła w szpitalu powiatowym w czasie czwartej doby pełnionego non-stop dyżuru. Tydzień wcześniej placówka zawiesiła działalność Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej z powodu braku możliwości zapewnienia wymaganej obsady anestezjologicznej. Rzecznik prasowy spółki zarządzającej szpitalem zaznaczył, że anestezjolożka nie była pracownikiem etatowym: "Prowadziła jednoosobową działalność gospodarczą, w związku z tym sama regulowała rytm i tempo pracy. Ponieważ była zainteresowana komasowaniem godzin pracy, a i my byliśmy zainteresowani takim rozwiązaniem, to taka umowa została zawarta i była realizowana. Żaden przepis prawny nie zabrania takiej praktyki. W związku z tym, że lekarka nie była naszym etatowym pracownikiem, to normy wynikające z Kodeksu Pracy nie obowiązują" - dodał rzecznik. A tak fakt śmierci Koleżanki skomentowali lekarze na łamach portalu medycznego Esculap.com: "Pracowałem kiedyś w szpitalu, który przejęła spółka. Niestety, wszyscy lekarze (100%), którzy kiedyś tam pracowali albo sami odeszli albo zostali zwolnieni. Właściciel spółki (lekarz bez specjalizacji) po prostu drastycznie obniżył zatrudnienie tak, że np. na dwa oddziały zostawała na dyżurze jedna pielęgniarka. Policzcie, jeśli ta pielęgniarka zarabiała brutto powiedzmy 2 tys. zł, to po zwolnieniu dziesięciu w ciągu jednego miesiąca zostało właścicielowi w kieszeni 20 tys. zł. Proste? Właściciel łączył oddziały, tzn. zmniejszał liczbę łóżek o połowę i łączył następnie te dwa oddziały na jednym piętrze (np. ortopedię z chirurgią na jednym piętrze), przy czym piętro zajmowane przez ortopedię zostawało puste. Ordynator, który się temu przeciwstawił został zwolniony dyscyplinarnie, ale w sądzie sprawę wygrał i właściciel musiał mu zapłacić wszystkie koszty i wypłacić trzymiesięczną odprawę. Dyżurów też trzeba było brać kilka w tygodniu, gdyż nie miał kto dyżurować. Dyżury były ciężkie, gdyż brakowało pielęgniarek, lekarzy i sprzętu. Zakładem radiologii kierował lekarz z pierwszym stopniem specjalizacji, na dyżurze przez ponad rok nie było radiologa i wszyscy musieliśmy radiogramy (łącznie z CT) oceniać sami. Teraz w szpitalu jest pięć pięter nieużywanych, zasyfionych i zagrzybionych, niesprzątanych i nieoświetlanych, po których nikt się nie porusza. Pacjenci z wszystkich oddziałów cieśnią się na czterech piętrach, wszędzie są dostawki, łóżka na korytarzach, nic się nie naprawia, nie tylko aparatury medycznej, ale też np. sedesów. Gdy przychodzi kontrola wyciąga się z magazynu zepsuty sprzęt mówiąc, że jest w naprawie, kontrole to jakoś kupują, ale sprzęt z powrotem idzie do magazynu i żadnej mowy o naprawie nie ma. Przy następnej kontroli sytuacja się powtarza i znowu wszystko jest ok." "Nigdy specjalnie nie interesowano się, ile czasu pracujemy. Wielkie emocje budzi, co lekarz ma w garażu. Nikogo nie obchodzi, jakim kosztem. Obawiam się, że nadal tak będzie. Ten zgon Koleżanki (nie pierwsze i nie ostatnie odejście na wieczny dyżur wskutek przepracowania) będzie krótkotrwałą sensacją. Potem - do roboty." W związku ze śmiercią młodej lekarki pojawiły się głosy, aby ograniczyć prawnie czas pracy lekarzy (bez względu na liczbę miejsc pracy oraz formę zatrudnienia). O zdanie na ten temat zapytaliśmy samych zainteresowanych. W internetowej ankiecie na łamach portalu Esculap.com wzięło udział 900 lekarzy. Trzy czwarte uczestników (76%) opowiedziało się za wprowadzeniem takiego rozwiązania do polskiego systemu prawnego, jedna piąta (20%) była temu przeciwna, a 4% przyznało, że trudno im udzielić odpowiedzi na powyższe pytanie. Oto niektóre z komentarzy dopisanych pod ankietą: "Straszne, ale po 10 latach pracy warunki są gorsze niż na początku. Przy podpisywaniu opt-out wywalczyliśmy godne stawki dyżurowe. Niestety, jakiś czas temu komuś się to nie spodobało. Zmusił nas specjalistów do dyżurów kontraktowych. Nie było mowy o innym sposobie dyżurowania. Efekt teraz jest taki, że podstawa wynagrodzenia nie przekracza nawet 2 tys. zł netto, a dyżury... no cóż, nie możesz zachorować. Wiec tyrasz, w ciąży nie ciąży, chora czy nie do roboty..." "Gdyby społeczeństwo wiedziało, w jakim stanie umysłu (i zdrowia) działają medycy, już dawno ograniczono by pracę lekarzy. Jednak zarządzający wolą utrzymywać lekarzy na 1,5-2 etatach, ponieważ szybko okazałoby się, jak olbrzymie są braki kadrowe i że pracujemy jak osły (bo dwa razy za dużo i "na śmieć")." "Nie do końca rozumiem. Na etacie faktycznie byłam zmuszana do brania większej ilości dyżurów niż chciałam, ponieważ nie było chętnych - ciężka praca marnie płatna. Na kontrakcie naprawdę nie ma przymusu - jeżeli chcesz więcej zarobić, bierzesz więcej dyżurów, jeżeli jedziesz do odległego miejsca, to nie opłaca się na jedną dobę. Stawki są istotnie większe niż na etacie. A stawki w niektórych specjalizacjach istotnie wyższe niż w pozostałych..." "Jest jeszcze inny, ważny problem. Lekarze podkupują jedni drugich i to w złą stronę, oferując swoje usługi za niższą cenę. Chodzi o to, aby lek. X nie wziął dyżuru albo wizyty domowej, to lek. Y weźmie to za 50%. Nie cenimy siebie ani swojej ciężkiej pracy." "Istotą umów cywilno-prawnych jest ich niemal całkowita dowolność, a to, co w nich jest - brutalnie mówiąc - zależy od stron umowy, co wynegocjują. Wiem, co mówię, ponieważ mam umowę od lat w publicznym szpitalu, w której mam 21 dni płatnego urlopu i 5 dni płatnego urlopu szkoleniowego, bez obowiązku załatwiania zastępstwa. Ale wiem, że w tym samym szpitalu są ludzie, którzy mają jeszcze lepsze umowy, jak i gorsze. Najgorszą rzeczą w tych umowach nie jest brak urlopu, ale brak obrony pracownika (pseudofirmy) przed nadużyciami pracodawcy (pseudokontrahenta) oraz całkowita katastrofa w przypadku choroby (czytaj: brak środków do życia)." "Wara od mojej umowy cywilno-prawnej. Każdy ma swój rozum i zawiera taka umowę, jaka mu pasuje. Nie ma przymusu, choć czasami są "zgniłe" kompromisy. Związkowcy ze swoimi pomysłami regulowania i kontrolowania wszystkiego niech spadają na drzewo!" "Jeszcze nigdy nie widziałam biednego kolegi, koleżanki-lekarza. Żaden z nas nie pogardzi pieniędzmi od przedstawicieli medycznych ani dyżurami ani prywatną praktyką. Może trzeba znaleźć umiar w tej pogoni za pieniądzem? Lekarz to nie ochroniarz, który może pracować po kilka zmian bez przerwy i nikomu nie zrobi tym krzywdy. Wielu ludzi powie, że za mało zarabia. Taki mamy poziom płac w Polsce. Ale trzeba szanować swoje zdrowie i zdrowie innych." Tymczasem fakty są brutalne. Dziewięć lat temu Śląska Izba Lekarska przeprowadziła badanie długości życia lekarzy na swoim terenie. Na podstawie średniej wieku zgonów 600 medyków zarejestrowanych w ŚIL wyliczono, iż tamtejsi lekarze żyją o 2,4 roku krócej niż inni mężczyźni w Polsce, a lekarki - umierają ponad 11 lat wcześniej (sic!) niż Polki wykonujące inne zawody. Problem "nadumieralności" tych, którzy mają ratować zdrowie i życie innych, dotyczy zapewne całego kraju. "Niedawno do szpitala, w którym pracuję, przywieziono w ciężkim stanie mego kolegę lekarza, z perforowanym wrzodem żołądka. Dolegliwości odczuwał przez kilka miesięcy, ale nie miał czasu aby się leczyć, ponieważ wciąż odrywały go od tego obowiązki służbowe. Został uratowany w ostatniej chwili. Miał więcej szczęścia od swojej żony, też lekarki. Zmarła ona wskutek zapalenia otrzewnej. Bagatelizowała objawy i zaniedbała leczenie, gdyż nie mogła się oderwać od swoich pacjentów" - pisał siedem lat temu na łamach "Służby Zdrowia" dr Ryszard Kijak. A jak wygląda sytuacja Anno Domini 2016? Najtrafniej podsumował ją jeden z uczestników wrześniowej ankiety na łamach Esculapa: "Ten, kto sam nie dyżurował, ten nie wie. My lekarze każdego dnia dajemy pacjentom mnóstwo zaleceń dotyczących zdrowego trybu życia. Narzekamy, gdy ich nie wypełniają. A jak wygląda ich realizacja w naszym wykonaniu na dyżurze? Czy na dyżurze trwającym cztery doby non stop ktoś wychodzi na trwający co najmniej godzinę spacer? Czy ktoś ma szansę poćwiczyć kilkadziesiąt minut? Czy mamy możliwość zjedzenia czegoś nawiązującego do piramidy zdrowego żywienia? Czy mamy szansę na relaks? Jak wygląda po kilkunastu latach takiej pracy noc osoby przewlekle poddawanej deprywacji snu? Pomijam już życie osobiste i rodzinne, choć i ono ma swoje prawa. Może by pan rzecznik szpitala, wypowiadający się z takim cynizmem po śmierci tej młodej kobiety, spędził kilka takich dyżurów w owej "wygodnej dyżurce", pozbawiony domowych pieleszy, z nieustannie dzwoniącym telefonem, w ciągłej gotowości. Może by tak potem wsiadł i jechał do domu kilkaset kilometrów (wypadki!), zanim zaproponuje komuś następnemu taki "system" pracy." Inną kwestią pozostaje, że my sami - lekarze, godzimy się na taki "system". Czy zatem chcemy umierać na dyżurach? Czy naprawdę warto? Lek. Jarosław Kosiaty
|