Jarosław Kosiaty Nazywano ją polską Marilyn Monroe. Ostentacyjnie eksponowała swą cielesność i łamała wszelkie normy społeczne. Kiedy grała lub śpiewała, to przede wszystkim emanowała zmysłowością.
Kalina Jędrusik przyszła na świat 5 lutego 1930 roku w Gnaszynie koło Częstochowy. Była córką Henryka Jędrusika, senatora RP w latach 1938-1939. Miała starszą siostrę Zofię i młodszego o 28 lat przyrodniego brata Macieja (z trzeciego małżeństwa ojca). Ukończyła I Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego w Częstochowie (1949), następnie w 1953 roku studia w Państwowej Wyższej Szkole Aktorskiej w Krakowie. Jako aktorka filmowa zadebiutowała w filmie "Ewa chce spać" (1957). Wystąpiła łącznie w 33 filmach, najczęściej w rolach drugoplanowych i epizodycznych. Zazwyczaj grała niezależne i uwodzące kobiety, dzięki czemu w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia uchodziła za symbol seksu. W latach 1960-1966 występowała w Kabarecie Starszych Panów. Do historii polskiej piosenki rozrywkowej weszły jej wykonania utworów, m.in. "Bo we mnie jest seks", "Do ciebie szłam", "S.O.S. Ratunku, na pomoc ginącej miłości)", "Dla Ciebie jestem sobą". Śpiewała charakterystycznym, "omdlewającym", zmysłowym półszeptem. W 1974 roku zagrała w "Ziemi obiecanej", której premiera odbyła się w lutym 1975 roku. Wcieliła się w postać Lucy Zuckerowej, znudzonej życiem żony zamożnego żydowskiego fabrykanta, która nawiązuje romans z jednym z głównych bohaterów (Daniel Olbrychski). Aktorka dostała angaż do tej roli po rezygnacji Violetty Villas. Za jedną z najważniejszych aktorskich kreacji Kaliny Jędrusik uchodzi jej rola we wschodnioniemieckim, trzyodcinkowym serialu "Hotel Polanów i jego goście" (1982). Zagrała w nim Józefinę Polanową, nestorkę żydowskiego rodu prowadzącego hotel Bohemia w Grenzbrunn. Minęła właśnie 93. rocznica urodzin Kaliny Jędrusik i z tej okazji chciałbym zaprosić Was do przeczytania wspomnienia artystki pióra aktora Teatru Narodowego w Warszawie - Grzegorza Małeckiego. Poniższy tekst znalazłem na stronie "Chochlika kulturalnego": "Legendarne zdjęcie Niedenthala. Grudzień 1981. Kino Moskwa i "Czas Apokalipsy". Na pierwszym planie szczytowe osiągnięcie czechosłowackiego przemysłu zbrojeniowego - transporter opancerzony SKOT. Obok SKOT-a żołnierze. Polscy. Zima. Śnieg. Brzydko. Krótko mówiąc: stan wojenny. Pamiętacie ten obraz? Przypomniał się Wam już Jaruzelski w teleranku, godzina milicyjna, odcięte telefony i cukier na kartki? Otworzył się Wam sezam wyobraźni z octem na półkach i deficytem papieru toaletowego? No to jestem z Was dumny, jesteście świetni z historii. Ale ja kompletnie nie o tym chciałem napisać. Po prostu jak byłem mały, to chodziłem do tego właśnie kina "Moskwa" na różne zabawne filmy. Na przykład na "Żandarma z Saint Tropez". Bo mieszkaliśmy obok. Warunkiem wyjścia do kina było odrobienie lekcji, wyniesienie śmieci i w ogóle wykonanie szeregu czynności, które dorosłym dają złudzenie, że dziecko wyrośnie na ludzi i nie będzie brać narkotyków. Po załatwieniu powyższych spraw pukało się do pokoju ojca i meldowało wykonanie zadania, oczekując w zamian ekwiwalentu w postaci pieniędzy na film z zagraniczną gwiazdą. Ojciec komponował muzykę, w tym sporo piosenek, więc czasem wpadali do niego ludzie ze słuchem i w ogóle różnej maści wykonawcy. I śpiewali. Głośno. Jest to zresztą jeden z powodów, dla których nigdy nie udawało się odrobić lekcji. No więc pukam, wchodzę, o pieniądze na kino żebram, a w środku śpiewająca artystka. Artystka milknie, ja zaczynam: - Dzień dobry. Przepraszam, dałbyś pięć złotych na "Wejście Smoka"?
Obiecałeś.
No i tak sobie gadamy. Bruce Lee za pięć minut, a ten mi robi sprawdzian
z historii. Ojciec przygważdża, ja się wiję, on atakuje, ja się bronię.
I na odwrót, w koło Macieju. Cios za cios, wet za wet. Jak w kung-fu. I
pewnie trwałoby to do rana, bo w tego typu idiotycznych rozgrywkach osiągaliśmy
mistrzostwo, gdyby nie głos artystki, który huknął jak grom z jasnego nieba
w sam środek naszego ringu:
No i mowę nam odebrało. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jaki wyraz twarzy miały dzieci z Fatimy, kiedy doznały iluminacji, to prawdopodobnie musiały wyglądać jak ja wtedy. Wybałuszone gały, szczęka na podłodze, paraliż i ogólne rozdziawienie. Czyli moc truchleje. Tak sobie to wyobrażam. Patrzymy na artystkę, ona na nas, my po sobie, ona na mnie, ojciec na nią, ja na ojca. Siatka spojrzeń jak we "Wściekłych psach" i nie wiadomo jak z tej sytuacji wybrnąć. Bo był to najwidoczniej rodzaj "kurwy", na którą ludzkość nie znalazła jeszcze riposty. "Kurwa" niszczycielska. "Kurwa" blitzkrieg i tsunami. "Kurwa" w idealnym timingu wypowiedziana. A do tego mądra. Tak mądra, że własną głupotę można było w niej zobaczyć. Arcymistrzowska, finezyjna i doskonała. Więc stoimy z ojcem jak dwie żony Lota, stupor zupełny, a "kurwa" wisi nad nami jak klątwa z Makbeta. I choćbyśmy chcieli, to ni cholery wymazać się jej nie da. Bo "kurwa", która zamknęła nam gęby jest faktem. Nieodwracalnym. Gorzej nawet. Jest symbolem. Symbolem męskiej hańby i klęski męskiego ego. Klęski męskiej buńczuczności i emanacją kobiecej potęgi. Tak, moi drodzy, była to najpotężniejsza "kurwa" w historii. Dlaczego
akurat na nas spaść musiała? Do dziś nie wiemy. Tak czy inaczej stoimy
obaj skarceni i dziesięcioletni. Bo ojciec też jakby w krótkich portkach
teraz stoi. Tylko co robić? Milczeć w takiej sytuacji nie wypada, ale odezwać
się też jakoś głupio. Ba! Ryzykownie przede wszystkim. Diabli wiedzą jakie
asy ma jeszcze w rękawie artystka. Może inną jeszcze okolicznościową "kurwę"
w zanadrzu trzyma? "Kurwę" dobijającą na przykład? Śmiertelną? Lepiej nie
zadzierać. Po pierwsze czujemy, że tej atomowej "kurwy" nic już nie przebije
i wszystko, co się teraz powie, będzie od niej słabsze. A po drugie cokolwiek
powiemy, obróci się przeciwko nam. Więc stoimy z dość tępawymi minami,
paszcze mamy rozdziawione i ogony ze wstydu podkulamy. Ze wstydu, że musiała
słuchać naszej głupiej wojenki rodem z piaskownicy. Powiedzmy wprost: artystka
znokautowała nas jak Lewis Gołotę. Zapewne mogła nas jeszcze bardziej poniżyć.
Jestem pewien, że umiała. Ale nie zrobiła tego. Okazała się łaskawa. W
ogóle było w niej coś arystokratycznego. Spojrzała na mnie, zmrużyła oczy
i powiedziała ciepłym, matowym altem:
Temida, normalnie. Nie wiem, jak nazwać to, co wtedy poczułem. Może syndrom sztokholmski. Stałem tak oczarowany jej mądrością i wdziękiem i poczułem, że chyba się zakochuję. Kto czytał "Madame" Libery, ten wie, jakie emocje w młodym chłopcu potrafi wywołać dojrzała kobieta. To emocje, które pielęgnuje się i pamięta całe życie. Do których się tęskni i które kształtują dorosłego mężczyznę. Nie spotkałem jej już nigdy więcej. Ale wiem jedno. Od tamtego czasu ubóstwiam kobiety, które mają swoje zdanie i nie słuchają facetów. Kobiety, które nie stoją z boku, tylko biorą sprawy w swoje ręce. Kobiety, które mają klasę i potrafią siarczyście kląć. (...) Dla mnie natomiast już zawsze będzie kobietą, dzięki której w kinie Moskwa obejrzałem "Wejście Smoka". A nazywała się Kalina Jędrusik." Na zakończenie zachęcam do posłuchania i obejrzenia na platformie YouTube występu artystki w piosence "Utwierdź mnie" w Kabarecie Starszych Panów (1964).
Ach Dzidek, słuchaj mnie,Miłej nocy i erotycznych snów :-)
lek. Jarosław Kosiaty
Listy z krainy snów (www.wiersze.co) "Biuletyn Okręgowej Izby Lekarskiej w Koszalinie" nr 1 (199), styczeń-luty 2023 e-mail: jkosiaty@wp.pl
|