Jarosław Kosiaty
Źródło: Facebook.com, autor nieznany. "Siedzieliśmy dwa miesiące w ukryciu i wirus nie miał kogo zaatakować. Teraz będziemy już wychodzić do pracy, do galerii, a więc wirus będzie miał do nas dostęp. Nie ma żadnego przesłania mówiącego, że epidemia minęła. To jak z opadem radioaktywnym. Wszyscy schowali się do piwnic i bardzo mało osób uległo skażeniu. Teraz wychodzimy z naszych "schronów przeciwatomowych" myśląc, że ten opad zniknął, że wiatr go przewiał znad Polski. Niestety to nieprawda. Wirus nadal jest w środowisku, wywołuje zachorowania i każdy kto nie chorował, może zachorować. Ale to nie oznacza, że mamy z powrotem wracać do "schronów" - twierdzi ekspert w dziedzinie immunologii i terapii zakażeń dr n. med. Paweł Grzesiowski. Razem z innymi pracownikami ochrony zdrowia jesteśmy na pierwszej linii frontu wojny z obecną pandemią, wywołaną przez wirusa SARS-CoV-2. Jak obecnie wygląda nasza praca i życie w cieniu tej plagi? Przedstawiam wybrane komentarze Koleżanek i Kolegów lekarzy, wpisane oraz nadesłane do redakcji portalu medycznego Esculap.com. Być albo nie być (na kwarantannie) "Problem zaczyna się w sanepidzie. Byłem na kwarantannie - ja i cała moja rodzina. Pięć dni zajęło mi przekonanie sanepidu do wydania decyzji. Otrzymałem ją po pięciu dniach z datą wydania, czyli pięć dni nie było mnie w pracy nielegalnie oraz mogłem spokojnie brykać po mieście. Po uzyskaniu wyniku ujemnego pobranego osiem dni po kontakcie cztery dni zajęło mi przekonanie sanepidu do wydania decyzji kończącej kwarantannę. System EWP jest edytowalny przez wąską grupę pracowników sanepidu (nie wszyscy mają dostęp), a jedyną osobą, która podejmuje decyzje, jest powiatowy inspektor. Coś mnie miało trafić, gdy w telefonie pani z sanepidu mówiła, że nie jestem na kwarantannie, a policjant stał pod oknem i pytał, czy jesteśmy w domu." O dyżurowaniu w czasie epidemii "Dyżury 48-godzinne? Przecież takie dyżury są na porządku dziennym w małych szpitalach powiatowych. Jak obsadzić dyżurami oddział wewnętrzny, mając tylko dwóch lekarzy tam pracujących, z czego pan ordynator liczy sobie 65 lat? Jak zorganizować obsadę dyżurową, jeżeli w tej chwili ogranicza się liczbę miejsc dyżurowania? Sam jeden cały weekend 48 h przeznaczam na ciągły dyżur plus cztery szesnastki w dni robocze, bo na tyle sobie pozwalam. Zapotrzebowanie jest dużo większe." Praca non-stop: Powołanie, pazerność czy brak innych lekarzy? 1. Przecież przez dziesięciolecia tworzono system małych zarobków w ochronie zdrowia (bo przecież "i tak sobie dokradną w łapówkach"). Przez dziesięciolecia akceptowano systematyczny odpływ kadry oraz starzenie się naszej grupy zawodowej. A teraz, gdy jest nas mało, oczekuje się, że pracując w dwóch lub trzech miejscach, załatamy wszystkie dziury i niedoskonałości. Koronawirus pokaże wszystkie braki i niedobory bardzo boleśnie. Tylko czy my (jako naród) jesteśmy w stanie to wytrzymać? 2. Obserwuję pracę rekordzistów dyżurowych w naszym szpitalu. W zasadzie nie są potrzebni, bo ich robota sprowadza się często do działań sekretarki rozdzielającej chorych po oddziałach. Niestety, nie zawsze zgodnie z rozpoznaniem. 3. Gdy zaczynałem pracę dwadzieścia lat temu, jedenaście dyżurów w miesiącu nie robiło na mnie wrażenia. Teraz po nocnej pracy jestem chory na drugi dzień. Nie uwierzę, że można zap... ile wlezie bez żadnych konsekwencji zdrowotnych i intelektualnych. 4. W kwestii pazerności - tak, zgadzam się, że istnieją przypadki beznadziejne, które są w stanie spod siebie zjeść, ale to margines. Większość z nas chce normalnie zarabiać za uczciwie wykonywaną pracę. Koledzy w cywilizowanych krajach mają zakaz pracy w więcej niż jednym miejscu, my z jednej pensji możemy sobie pomarzyć. I nie przyjmuję tłumaczenia, że inni mają 2,5 tys. zł na miesiąc i musi im wystarczyć. Ok, ale nie są lekarzami. Zapraszam gościa zarabiającego 2,5 tys. zł (z całym szacunkiem dla niego), niech powie, jak się leczy zawał, udar, zapalenie trzustki, niech zoperuje guza mózgu, itp. 4. Jest mnóstwo lekarzy, którzy bardzo odpowiedzialnie traktują swoją robotę. Zamiast iść na zwolnienia (zabawne, że dziennikarze nadal nazywają je "L4") czy emerytury trwają przy chorych, którzy by umarli bez nich, bo nikogo na ich miejsce nie ma." Teleporady "W moim AOS (onkologia) porady osobiste stanowią aż 90 proc. O maseczki trzeba się prosić, a dyscyplina, co do zasad izolacji i ochrony pacjentów żadna. Ogólnie b... na kółkach i piękne idee tylko na papierze. A pacjenci odbijają się od drzwi innych przychodni i każde inne schorzenie ma leczyć aktualnie "dochtor prowadzący"." "Przyjmuję przez cały czas pandemii. Tylko pod koniec marca przez dwa tygodnie był spadek liczby pacjentów. Przez cały kwiecień nasłuchałem się narzekań, że ten nie przyjmuje, ten nie przyjmuje itd. Jedyna prawidłowość jest taka, że gabinety komercyjne działają normalnie, a te na NFZ ograniczają swoją działalność do minimum." "Czytam negatywne komentarze o teleporadach i jest mi przykro. Pracuję w POZ, jestem pediatrą, udzielam teleporad i po zebraniu wywiadu decyduję, czy trzeba przyjąć pacjenta - w większości przypadków nie, z czego są głównie zadowoleni rodzice, a jeśli jest konieczność zbadania pacjenta, to oczywiście wizyta się odbywa. Przecież z nastaniem epidemii lekarze rodzinni, pediatrzy nagle nie stracili rozumu i wiedzy i nadal odpowiedzialnie podchodzą do diagnostyki i leczenia pacjentów. Moim zdaniem aktualny stan pokazuje, jak wiele było niepotrzebnych wizyt i konsultacji z różnych błahych przyczyn zdrowotnych, a często jako zabicie czasu i chęć pogadania z lekarzem. Zresztą jeszcze przed pandemią NFZ wymagał od POZ wykonywania teleporad jako elementu poprawy opieki nad pacjentem. Pozdrawiam wszystkich lekarzy, niezależnie od miejsca pracy. Trochę szacunku do samych siebie, a czarne owce w naszym zawodzie były i przed pandemią." "Proszę sobie radzić, nie mamy miejsc" "Koledzy, najprościej przekonać się pracując w obu miejscach naraz. I wtedy można mieć pogląd na obecną sytuację. Ja np. pełnię rolę koordynatora interny w szpitalu powiatowym, a popołudniami pracuję jako "zwykły" GP. Uważam, że każda z tych prac ma swoje bolączki, niemniej jednak w obecnej dobie (pandemii) nie ma nic gorszego niż brak pełnego kontaktu z pacjentem (oczywiście tzw. ujemnym), co w szpitalu, w przypadku objawów infekcyjnych, weryfikujemy testami na antygen i RNA. Natomiast bolączką pracy w szpitalu (małym, powiatowym) jest wszechobecna "znieczulica" jednostek wyższego rzędu w przypadku próby przekazania chorego do dalszej diagnostyki i leczenia, czyli kolokwialne: "Proszę sobie radzić, nie mamy miejsc". Gdzie, jak nie w powiatowej internie, jest odwieczny brak wolnych miejsc? I to jest znamienny problem polskiej ochrony zdrowia. Dlaczego jest mniej zgonów niż w latach ubiegłych? "Nie ma zgonów, ponieważ w wyniku narzuconej izolacji oraz noszenia masek nie ma roznoszenia różnych infekcji wraz z grypą na czele. Te infekcje zaostrzają przewlekłe schorzenia i ludzie z tego powodu umierali, a nie dlatego, że w szpitalach było wykonywanych mniej zabiegów operacyjnych. I to jest powód zmniejszenia liczby zgonów rok do roku. Wystarczy, żeby każdy przeziębiony z katarem, zapaleniem oskrzeli, grypą, anginą łaził w masce i nie rozsiewał bakterii po okolicy, aby grabarze nie mieli nic do roboty na wiosnę. Ale ponieważ każdy z nas chodzi przeziębiony bez maski (ja oczywiście także do tej pory tak robiłem), to zaraża osoby podatne i prowadzi do nasilenia chorób przewlekłych i zgonu wielu osób. To jest odpowiedź na problem braku spodziewanych zgonów. Popatrzcie, co działo się w krajach zachodnich: nie nadążali palić zwłok, tak ich było dużo. Jedyną różnicą między nimi a nami jest to, że u nas była izolacja i maseczki, a u nich knajpy i liczne spotkania." Wirus groźniejszy od raka? "Ludzie bardziej boją się koronawirusa niż nowotworu. To skończy się dramatem" - ostrzega dr Michał Lewandowicz, chirurg-onkolog, koordynator Brest Cancer Unit w łódzkim szpitalu im. Kopernika. A ja dodam od siebie ze swojego podwórka: Wstrzymanie na kilka miesięcy zabiegów usuwania zmian skórnych, zwłaszcza barwnikowych, spowoduje wysiew nowotworów za kilka kolejnych miesięcy. W ośrodku, w którym pracuję, normalnie - przed epidemią - pobierano ok. 100-120 materiałów miesięcznie i co miesiąc kilka wyników nakazywało dalsze leczenie onkologiczne, a teraz cisza, wyników za kwiecień - raptem kilkanaście. Podobnie z badaniami endoskopowymi przewodu pokarmowego. Chyba przesadziliśmy z tą histerią wobec grypy o trochę ostrzejszym przebiegu niż w poprzednich latach." Dlaczego karetki "odbijają się" od szpitali? "W moim mieście ratownik został "odbity" z pacjentem z niewydolnością oddechową (SaO2 55-75 proc.) w ciężkim stanie ze szpitala z oddziałem zakaźnym - SOR ich wyrzucił i powiedział, że na izbę zakaźną, ale - jak stwierdził ratownik - pacjent był w ciężkim stanie z dusznością i nie mógł czekać godziny na przyjście zakaźnika. Przywiózł go do naszego szpitala - według procedury każdy nowy trafia na osobną salę do czasu testu. Trafił i ten - poza dusznością (saturacja 70 proc. na czterech litrach tlenu) miał też niewydolność wątroby (AT po 800), nerek (kreatynina 2,5), krążenia i zmiany śródmiąższowe w obu płucach potwierdzone w TK, czyli niewydolność wielonarządową (CRP 250, prokalcytonina niska, lat 49) - kwalifikował się na OIOM, którego nie mamy, a szpital, gdzie jest OIOM, właśnie go odbił. Po paru godzinach zmarł. Pośmiertnie stwierdzono, że nie miał Covid-19. Brat zmarłego chce podać nasz szpital do sądu za błędy w leczeniu, które doprowadziły do zgonu. I trzeba było mieć dobre serce? A prawnik na rozprawie zapyta: czy nie dysponując odpowiednim sprzętem, powinno się przyjmować pacjenta, opóźniając prawidłową pomoc lekarską?" Polska na tle innych krajów "Obecne narzekanie to stek bzdur. Nigdzie nie plasujemy się na końcu w UE, w żadnym rankingu: ani w liczbie zgonów, ani liczbie zachorowań pacjentów lub personelu na milion mieszkańców, ani w dostępności do respiratorów, ani w obostrzeniach. A nawet wprost przeciwnie - ostatni raport UE na temat funkcjonowania gospodarki pocovidowej mówi, że Polska wyszła z epidemii najmniej zaburzona. W USA społeczeństwo jest podzielone po połowie na wyborców demokratów i konserwatystów, ale to tylko w Polsce podkreślane są "głębokie podziały" (!), niegodne inteligentnych ludzi. W UK premier puścił wszystko "na żywioł" chcąc uzyskać "odporność stadną" i ludzie umierali na potęgę, nie mając, niby w cywilizowanym kraju, dostępu do respiratora, ale to w Polsce jest niby najgorsza sytuacja. W Belgii i Hiszpanii był jawny nakaz nieprzyjmowania pacjentów z DPS-ów do szpitali, tylko "opieka na miejscu", dzięki czemu wielu było pozbawionych właściwego leczenia, ale tylko w Polsce jest hejt, pomimo iż dla każdego starczyło miejsca na respiratorze bez konieczności selekcji jak w Oświęcimiu na rampie... Zastanówcie się ludzie, na kogo narzekacie, co chcecie przez to osiągnąć, bo takiego zakłamania i oszołomstwa, jakie sieje opozycja w Polsce, trudno szukać na całym świecie." Celebrytyzacja pseudonauki "Kilka lat temu wybrałam się na sylwestra z establishmentem biznesowym mojego stutysięcznego miasta (prezesi firm, dyrektorzy banków i przedsiębiorstw, wiceprezydent miasta, itp.). Po dwóch-trzech kieliszkach tematy zeszły jak zwykle na medycynę... Byłam w szoku, jak niby najbogatsi i na najwyższych stanowiskach ludzie udzielają sobie porad i chwalą się: płukaniem jelita grubego, czyli tzw. kolonoterapią (trzydzieści zabiegów - jeden zabieg 150 zł), świecowaniem uszu, zdejmowaniem blokad z głowy, chelatacją, stosowaniem eliksirów o działaniu rozpuszczającym miażdżycę, łóżek magnetycznych, itd. O niektórych nawet nie słyszałam - wszystko za ciężkie pieniądze. Niektórzy przy ciśnieniu 180/100 nie stosowali leków "aby nie przyzwyczajać organizmu, bo prowadzą przecież zdrowy tryb życia i się dobrze odżywiają, a leki to sama chemia" - wystarczą nalewki od takiego Ukraińca (nie wiem, czy to nawet był lekarz). Dla mnie to był szok, ponieważ myślałam, że opisany problem dotyczy tzw. ciemnego ludu, ale od tamtej pory wiem, że najwięcej entuzjastów tego typu leczenia jest wśród najbogatszych i - wydawałoby się - z wyższym wykształceniem, ale - jak to się mówi - inteligencja to jeszcze nie mądrość." Powołanie czy zawód taki jak inne? "Zastanawiam się, kiedy starsi koledzy lekarze przestaną siebie i - co gorsza - społeczeństwo okłamywać, że my, młodsi, wybieraliśmy jakąś "służbę" czy "powołanie". To oni "wybierali taki zawód", który był wówczas służbą. Ja, idąc na studia medyczne w 2003 r., miałam pełną świadomość, że po niedawnych reformach wybieram zawód, nie służbę, że nie będę miała żadnych przywilejów służby, ale też jej obowiązków, i że nie mam obowiązku ratowania życia innych kosztem narażania swojego. I tak traktuję moją pracę - jako pracę, którą staram się wykonywać najlepiej, jak potrafię, z największą możliwą starannością, z pełną wrażliwością i empatią wobec chorych, którymi się zajmuję (akurat trudnych emocjonalnie chorych, bo dotkniętych chorobą nowotworową, a więc też całym mentalnym i społecznym jej bagażem i mnóstwem pozamedycznych problemów, które wpływają na ich leczenie, a których nieuszanowanie niejednokrotnie rani ich poczucie własnej godności jako człowieka), ale praca nie jest u mnie na pierwszym miejscu - na pierwszym jest rodzina. I jeśli mój pracodawca bezprawnie (jako matce karmiącej) każe mi pracować po powrocie z urlopu rodzicielskiego w warunkach oddziału zakaźnego, to też się z nim pożegnam. A jeśli zastosuje mobbing, to nie będę miała oporów iść do sądu pracy. I żadne bzdury o powołaniu i służbie nie zrobią na mnie najmniejszego wrażenia." Koszmary w ochronie zdrowia "Każdy może opisać swoje koszmary w ochronie zdrowia. Ja opiszę (tylko jedne z wielu) dwa dni dyżuru w Wielkanoc kilka lat wstecz, gdzie przez 48 godzin pacjenci kardiologiczni: erka kardiologiczna w oddziale + konsultacje w całym szpitalu i oddziały zabiegowe - chirurgia, ortopedia, urologia - wszystko nagłe przypadki, kwalifikacje do operacji, często z wypadków + niezabiegowe - neurologia - zaburzenia kardiologiczne, internistyczne u udarowców, bo tacy trafiają do szpitala w święta. W pierwszym dniu dyżuru do godz. 18.00 wypiłam pół kubka kawy, nic nie jadłam, bo wciąż się coś działo, pierwszy posiłek ok. godz. 20.00 okupiony bólem żołądka (jestem wrzodowcem). Druga doba nie lepsza, na trzeci dzień po wizycie i wypisach o 13.00 (bo przecież po dyżurze lekarz musi normalnie wykonać swoje obowiązki!) jechałam po córkę do szkoły. Wyszła kobieta na pasy szybkim krokiem, za późno zaczęłam hamować i ją potrąciłam. Okazało się, że jest w szóstym miesiącu ciąży. Na szczęście nic jej się nie stało ani dziecku, ale mnie trauma została do tej pory. Codziennie się czuję, jakbym tę kobietę w ciąży zabiła. Czy któregokolwiek pacjenta to obchodzi, jak pracujemy z braku kadr, nie mamy żadnych przerw na posiłki, czy jesteśmy w pracy w stanie w ogóle funkcjonować z powodu bólu głowy, brzucha, gorączki, skoków ciśnienia?" Na zakończenie Latamy na księżyc, odsłaniamy kolejne tajemnice ludzkiego genomu, bezprzewodowo przesyłamy terabajty danych, a cały świat nagle sparaliżowany został przez maleńki, niewidoczny gołym okiem zlepek białka i kwasu RNA. Wszystkim Koleżankom i Kolegom życzę zdrowia, siły i cierpliwości w codziennych zmaganiach nie tylko z koronawirusem, ale także uciążliwościami naszego systemu ochrony zdrowia. Lek. Jarosław Kosiaty
|